– Co tam?
– Nic.

Dzień za dniem. Monotonia przemijających chwil. Co tydzień ten sam rozkład dni. Ja. Ja. Oni. Ja. Brak my. nas.

Bezsenność dopadła mnie. Gdyby nie zmiana czasu byłaby północ. Zegar przeskoczył z łatwością w nowy rytm. Mnie idzie to opornie. Równie opornie co pisanie. Usunięto mój piękny gotycki blog. Piękne metafizyczne kawałki o miłości, nienawiści. Przynajmniej nie będzie powrotu do przeszłości. Pięknej. Mrocznej. Niebezpiecznie ponętnej. Surrealistyczne opisy lodowych motyli przeszły w niebyt globalnej czarnej dziury.

Miastomania czule towarzyszy mej bezsennej czujności. Cisza wokół. Szum jadącej windy w górę. Trzask puszczającego drzwi mechanizmu. Stuk zamykanych drzwi. Szum windy jadącej w dół. Turkot przejeżdżających nocnych Manów.

Tik tak płynącego czasu, zbliżającego do dzisiejszego przebudzenia. Powieki coraz gorzej radzą sobie z nieopadaniem. Nieskutecznie stają się wytrzymałe na upływające sekundy. minuty.

 

śpij i śnij
z moich ust
ciemność pij
(Maria Peszek „Lali lali”)

Zakopałam się w swojej indywidualności. Nakryłam kołdrą w drobne, kolorowe kwiatki. Siedzę pod nią i nie ma chcę nigdzie wychodzić. Tutaj jest tak ciepło, miękko i bezpiecznie…

Znalazłam w szkicach wpis, który miałam umieścić półtora roku temu. Radość wypływająca z niego, opiewająca panoramy z mojego okna jakaś taka mdła dziś jest.

Postanowienie od kilku dni „Nigdzie nie idę!” spełniam w każdym aspekcie. Nigdzie nie idę i koniec. No, może po pączki pójdę. Zjem tonę i umrę od nadmiaru cukru. Słodko.

Bo my jesteśmy kobiety nowoczesne.

Samowystarczalne.

Samodzielne.

Potrafiące zmienić żarówkę, naprawić samochód, ugotować rosół dla pułku wojska, pomalować paznokcie i zawinąć włosy na wałki. Bo potrafimy zatankować samochód, wnieść na swoich plecach plecak na szczyt nie omdlewając. Bo potrafimy przekopać ogródek, pomalować ściany i skręcić meble z IKEI.

Bo nie potrzebujemy nieustannej pomocy.

Co nie oznacza, że nie potrzebujemy przy sobie męskiego, silnego ramienia, które przyniosłoby kubek kakao na poprawę nastroju.

Romantyczne spacery po zaczarowanym Sołaczu. Szelest różnobarwnych liści pod stopami. Ciepły, przyjemny wiatr. Słońce ostatnimi promieniami tulące policzki…. Moment! To nie ta jesień!

No właśnie, nie. Jest szaro, zimno, bardzo wietrznie, pochmurno, deszczowo i nieromantycznie mgliście. I jak tu się nie nabawić kataru?

Jakoś trzeba przetrwać tą pogodę. Tylko jak?

Może już myśląc o pieknej zimowych, absolutnie zaśnieżonych górach?
Albo o skombinowaniu 16 000zł na warsztaty fotograficzne w Japonii?
Albo o zwiedzaniu Krakowa grudniową porą?
Albo o ciepłych piaskach, tropikalnych wysp?
Albo po prostu szybko pakując się i jadąc do domu by w cieple kominka, siedzieć w wygodnym fotelu, popijać gorącą herbatę i oglądać House’a? 😀

Na początek zrobiłam cynamownowe muffinki. Chociaż trochę poprawiają nastrój. Bo sytuacja za oknem jest absolutnie nie do przyjęcia. Bez złotej jesieni przechodzimy w pierwsze podrygi zimy. Tej naszej, polskiej zimy – z pluchą i bez śniegu.

Dwa stare, piękne utwory bonusowo – szkoda, że ostatni nie w całości

W satynach. Z pięknie ułożonymi włosami. W kapeluszach, toczkach, sukniach zwiewnych i poruszających wyobraźnię. W oparach tajemnicy. Z uśmiechem bardziej intrygującym niż Mona Liza. Omdlewające. Silnie po ziemi stąpające. Romantyczne. Dramatyczne. Pewne siebie.

Cudownie lśniące. Emanujące blaskiem niczym z Photoshopa. Naturalnie piękne kobiety lat międzywojennych. Cudowne aktorki lat 20.

Pasjans. Rozdanie na trzy.

Nie wygrywam. Raz za razem. Przypadkowe zwycięstwo jest błędem statystycznym.

Ważne karty umykają sprzed moich oczu. Niezuażone. Asa przerzucam zbyt szybko. Ginie w rozdaniu. W kolejnym przykrywają go dwie inne karty. Nie pasujące do tych na stole. Już go nie zdobędę. Muszę o nim zapomnieć.

Przerzucam trzy karty z rozdania. Leżące na stole wydają się nie istnieć. Nie potrafię skupić uwagi w obu miejscach. Chociaż wiem, że otrzymane na stole są bardzo ważne. Wązniejsze od tych z rozdania. Pasującą ósemkę trefl znajduję w rozdaniu. Mimo, że leży odkryta na czwartym stosie kart. Zapominam o parze damy z królem. Odkrywam niewłaściwe karty. Nie tego króla przenoszę w puste pole. Samotna dama pik czeka na swego waleta kier po drugiej stronie stołu.

Drugie tasowanie. Nagle karty zaczynają pasować. Jedna z drugą lądują razem w jednym kolorze. Wreszcie potrafię połączyć karty z rozdania i ptrzymane ze stołu.

Trzecie tasowanie. Odkrywam pominiętego w rozdaniu Asa. Ważne karty zaczynają być widoczne. Chociaż trochę późno. Ukończenie partii wydaje się bliskie.

Brakuje jednej karty.

Kończę na minusie.

Za dnia karmią nas tanią, niską, łatwą muzyką.
Po późnym zmroku z głośników płyną ambitne teksty, dźwięki.

Dlaczego nie mogę trwać w stanie rozkoszy przez cały dzień?
Dlaczego nie uświadczę starych, polskich, rockowych piosenek?
Dlaczego HEY, Chłopcy z Placu Broni, Perfect, Wilki, T.Love jest gorszym sortem niż z wszechstron dobijające się indie?
Dlaczego nie mogę popłynąć z Guns’n’Roses? Deep Purple?
Dlaczego Dezerter, KSU i Farben Lehre są zakazynymi w radio piosenkami?
Dlaczego Republika jest dostępna wyłącznie po głębokiej północy?

Wszechbyt prostych dźwięków nie ukształtuje muzycznego gustu młodych słuchaczy. Karmienie zmieloną i podaną dożylnie papką nie nauczy ich używać widelca i noża.

Tęsknie za świętej pamięci Rock Radiem. Kształtującym słuch mój. Gdzie podział się Marek Niedźwiecki serwujący najlepsze kąski muzyki ogólnoświatowej sprzed ery emo?

Domagam się zmian.

Wielu wykonwaców, którzy są mi bliscy zapewnie (na pewno!) pominęłam. Ale z pewnością nie chciałam

Niewiele zostało. 15 stron. Góra 20.
Wena i potencjał umysłowy już mi się wyczerpały.

Juwenalia stały się Licencjonowaną Lekcją Pisarstwa i Analityki.

Pisanie umila łańcuszek biedronek biegający dookoła strony. Dla umilenia lektury wyślę je MSG.

A miały być słonie, słońce i miłe 3 dni. Pf.

Bezsilność mnie ogarnia.
Bezradność po plecach poklepuje czule.

Sprzeczność pokazuje mi język,
Dumna z siebie.

Nadzieja puściła się
Z Hipokryzją.

Pląsają teraz po łące,
bawiąc się sobą.

A Apatia tuli mą dłoń.

Przez lat wiele przypisywałam sobie bycie kotem-samotnikiem. Po ostatnich trzech dniach, wiem że jednak potrzebuję tego stada baranów, z którym mogłabym iść. Może nie przez cały czas – to wbrew samej sobie. Ale co jakiś czas potrzebuję zapachu runa i odgłosu racic.

Tak w tej mojej weekendowej samotności głównym dźwiękowcem była jedna z telewizji muzycznych. Bardzo brakuje mi „Listy przebojów Marka Niedźwieckiego”. Normalnej muzyki. Nie żadnej sieczki. Dobrego, starego rocka.

Bananowe naleśniki nie wyszły. A mieszkanie nabiera kształtów.